Dni podobno należą do ludzi, trzeba się nimi cieszyć w pełni. Mój dzień
rozpoczął się zupełnie inaczej niż każdego przeciętnego człowieka. Tak
bardzo chciałbym mieć możliwość czerpania radości z dnia, rozpoczynać
poranek z uśmiechem na twarzy. Tymczasem było zupełnie inaczej.
Otworzyłem oczy, lekko jeszcze zaspany i przekręciłem się w fałdach
przedniego kaszmiru, z którego to wykonana była moja poduszka.
Zobaczyłem dobrze znany mi baldachim nad głową, codzienną mi monotonię.
Przetarłem powoli powieki, odzyskując z tym normalne barwy świata.
Podniosłem się z łoża z westchnięciem, jeszcze ostatni raz przejeżdżając
dłonią po miękkiej pościeli. Nałożyłem na siebie szlafrok o kolorze
ciemnej lazury i zawiązałem mocno pasek wokół niego. Nogi włożyłem w
kapcie o podobnym kolorze i przysiadłem na fotelu, starając się skupić
na przygotowanej dla mnie gazecie. Lektura jednak nie była imponująca,
więc odłożyłem ją szybko na miejsce, składając starannie papier.
Następnie poszedłem do obszernej łazienki, by tam już ze spokojem
przygotować się na trudy dnia. Przemyłem twarz wodą, przeczesałem włosy,
ogoliłem się. Znów ten sam schemat, żadnych zmian. Przejrzałem mój
harmonogram przygotowany na dziś i szybko podarłem go na strzępy. Gdy
malutkie papierki wylądowały na podłodze fuknąłem z dezaprobatą. Miałem
mieć jakiś bankiet o siedemnastej, niedorzeczność. Czy tak trudno
przyjąć sobie do wiadomości, że Lord Clainar w środy chodzi do domu
sierot? Oczywiście, nikt o tym nie wiedział, nikomu się z tego jeszcze
nie zwierzałem, jednak jakaś logicznie myśląca dusza mogła sobie taki
plan wydarzeń przyswoić. W trakcie nawilżania ust naparem z bazylii i
świeżej kolendry zastanawiałem się co wypadałoby mi włożyć na takową
okazję. Podszedłem do moich szaf i otworzyłem je na oścież. Biedne
dzieci musiały żyć w szarości i smutku, więc postanowiłem dodać trochę
kolorów do mego stroju. Wybrałem wiele wariantów, jednak w końcu
postawiłem na jeden, przywieziony dwa dni temu z innego królestwa. Frak
szyty na zamówienie o cudnym kolorze wanilii. Był idealny, fasonem
trzymał się na mnie świetnie. Dla nadania filuterności mojemu wyglądowi
postanowiłem włożyć krwistoczerwonego tulipana do przedniej kieszeni,
tej przy piersi. Spodnie założyłem już w kolorze czarnym, jednak z
kremowymi szwami. Butów miałem stanowczo za dużo, więc najpierw
wypastowałem kilka kandydujących par, a potem przystąpiłem do wyboru. W
końcu postawiłem na nowe mokasyny w kolorze nocnego nieba. Miały białe
sznurówki i były wykonane z przedniej skóry. Potem nastał czas na
nieodłączną część mego stroju, czyli rękawiczki. Wybrałem takie o
kolorze mleka z miodem, zrobione z miłej w dotyku tkaniny (możliwy był
tu jedwab). Rozważałem jeszcze nałożenie na głowę cylindra, lecz w końcu
stwierdziłem, że jest to zbędny gadżet. Przejrzałem się raz jeszcze w
lustrze i wyszedłem na pusty korytarz. Skierowałem się do jadalni, gdzie
śniadanie już na mnie czekało. Jedzenie i cała wyprawka do sierocińca
zabrała mi niewiele czasu, więc nie byłem zbytnio zdenerwowany. Szedłem
już brukowaną ulicą z wielką torbą na plecach, w której to miałem
zapakowaną jakąś część mojego dobytku, która była właściwie tylko jej
małym odłamkiem. Były tam różne zabawki, wiele leków i jedzenia,
obowiązkowe słodycze i kilka sakiewek z pieniędzmi. Wkroczyłem do
budynku z ręką na sercu. Od razu obruszyła nie stęchlizna w środku,
jednak nie dałem nic po sobie poznać, nie chciałem przecież być
niegrzeczny. Zobaczyłem w głębi pomieszczenia siostrę Lisabeth, uroczą
blondynkę o pociągłej buzi. Przywitała mnie z uśmiechem i zaprowadziła
do jednej z dziewczynek, Trudy. Była jedną ze starszych dzieci, raczej
bez nadziei na znalezienie domu. Było w niej jednak tyle ciepła i
radości, że sam bym ją chętnie zaadoptował, jednak nie mogłem.
Uwielbiałem dzieci, ale nie zniósłbym ich w moim domu na dłuższą metę.
Dziewczynka już rzuciła mi się na szyję w mocnym uścisku. Również
przytuliłem małą, czując przy tym po prostu zapach brudu. Okropność,
takie dzieciństwo (a raczej już jego brak). Po przywitaniach Trudy
zaprowadziła mnie do pokoju Amarell, młodszej od siebie dziewczynki.
Tamta była w ciężkim stanie, więc obiecałem sobie zrobić wszystko by
tylko poprawić jej humor. Zapukałem cicho i wszedłem z moją walizą do
środka. Dziewczynce aż oczy błysnęły z zachwytu. Gwałtownie podniosła
się na posłaniu, lecz powstrzymała ją od wstania jakaś kobieta, nieznana
mi zupełnie. Nie była zakonnicą, więc pewnie pracowała tu ot tak, na
wynajem. W sumie to i dobrze, przecież tu każda para rąk się przyda.
Wziąłem z rogu trochę nadgryzione przez korniki krzesełko i, nie
zważając na ryzyko pobrudzenia fraka, usiadłem tuż przy łóżku chorej.
Uśmiechnąłem się zagadkowo, a potem szybko ją objąłem. Wtuliła się we
mnie mocno, jednak potem puściła powolnie, ciekawa moich popisów.
Zaśmiałem się, wyciągając przed siebie torbę.
- No dobrze, Amarell. Zobaczymy, co to wujek Seran dla ciebie
przygotował...- uśmiechnąłem się, mrużąc oczy z zachwytem. Czułem się
tak wspaniale i beztrosko, jakby przeniesiony znów w czasy dzieciństwa.
Otworzyłem mój bagaż i podałem go dziewczynce by sobie coś wylosowała,
jak to już miałem w zwyczaju. Miałem nadzieję, że wybierze sobie
prezenty ciekawe, aby czasem nie czuła zawiedzenia. W takim celu
ułożyłem najlepsze zabawki na samej górze pakunku i czekałem aż ta sobie
coś wybierze. Dzieci, doprawdy cudne istoty.
<Eva? Nie mam weny. Kompletnie.>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz