.

.
.
.

piątek, 27 lutego 2015

Od Serana - Cd. Evy

Dni podobno należą do ludzi, trzeba się nimi cieszyć w pełni. Mój dzień rozpoczął się zupełnie inaczej niż każdego przeciętnego człowieka. Tak bardzo chciałbym mieć możliwość czerpania radości z dnia, rozpoczynać poranek z uśmiechem na twarzy. Tymczasem było zupełnie inaczej. Otworzyłem oczy, lekko jeszcze zaspany i przekręciłem się w fałdach przedniego kaszmiru, z którego to wykonana była moja poduszka. Zobaczyłem dobrze znany mi baldachim nad głową, codzienną mi monotonię. Przetarłem powoli powieki, odzyskując z tym normalne barwy świata. Podniosłem się z łoża z westchnięciem, jeszcze ostatni raz przejeżdżając dłonią po miękkiej pościeli. Nałożyłem na siebie szlafrok o kolorze ciemnej lazury i zawiązałem mocno pasek wokół niego. Nogi włożyłem w kapcie o podobnym kolorze i przysiadłem na fotelu, starając się skupić na przygotowanej dla mnie gazecie. Lektura jednak nie była imponująca, więc odłożyłem ją szybko na miejsce, składając starannie papier. Następnie poszedłem do obszernej łazienki, by tam już ze spokojem przygotować się na trudy dnia. Przemyłem twarz wodą, przeczesałem włosy, ogoliłem się. Znów ten sam schemat, żadnych zmian. Przejrzałem mój harmonogram przygotowany na dziś i szybko podarłem go na strzępy. Gdy malutkie papierki wylądowały na podłodze fuknąłem z dezaprobatą. Miałem mieć jakiś bankiet o siedemnastej, niedorzeczność. Czy tak trudno przyjąć sobie do wiadomości, że Lord Clainar w środy chodzi do domu sierot? Oczywiście, nikt o tym nie wiedział, nikomu się z tego jeszcze nie zwierzałem, jednak jakaś logicznie myśląca dusza mogła sobie taki plan wydarzeń przyswoić. W trakcie nawilżania ust naparem z bazylii i świeżej kolendry zastanawiałem się co wypadałoby mi włożyć na takową okazję. Podszedłem do moich szaf i otworzyłem je na oścież. Biedne dzieci musiały żyć w szarości i smutku, więc postanowiłem dodać trochę kolorów do mego stroju. Wybrałem wiele wariantów, jednak w końcu postawiłem na jeden, przywieziony dwa dni temu z innego królestwa. Frak szyty na zamówienie o cudnym kolorze wanilii. Był idealny, fasonem trzymał się na mnie świetnie. Dla nadania filuterności mojemu wyglądowi postanowiłem włożyć krwistoczerwonego tulipana do przedniej kieszeni, tej przy piersi. Spodnie założyłem już w kolorze czarnym, jednak z kremowymi szwami. Butów miałem stanowczo za dużo, więc najpierw wypastowałem kilka kandydujących par, a potem przystąpiłem do wyboru. W końcu postawiłem na nowe mokasyny w kolorze nocnego nieba. Miały białe sznurówki i były wykonane z przedniej skóry. Potem nastał czas na nieodłączną część mego stroju, czyli rękawiczki. Wybrałem takie o kolorze mleka z miodem, zrobione z miłej w dotyku tkaniny (możliwy był tu jedwab). Rozważałem jeszcze nałożenie na głowę cylindra, lecz w końcu stwierdziłem, że jest to zbędny gadżet. Przejrzałem się raz jeszcze w lustrze i wyszedłem na pusty korytarz. Skierowałem się do jadalni, gdzie śniadanie już na mnie czekało. Jedzenie i cała wyprawka do sierocińca zabrała mi niewiele czasu, więc nie byłem zbytnio zdenerwowany. Szedłem już brukowaną ulicą z wielką torbą na plecach, w której to miałem zapakowaną jakąś część mojego dobytku, która była właściwie tylko jej małym odłamkiem. Były tam różne zabawki, wiele leków i jedzenia, obowiązkowe słodycze i kilka sakiewek z pieniędzmi. Wkroczyłem do budynku z ręką na sercu. Od razu obruszyła nie stęchlizna w środku, jednak nie dałem nic po sobie poznać, nie chciałem przecież być niegrzeczny. Zobaczyłem w głębi pomieszczenia siostrę Lisabeth, uroczą blondynkę o pociągłej buzi. Przywitała mnie z uśmiechem i zaprowadziła do jednej z dziewczynek, Trudy. Była jedną ze starszych dzieci, raczej bez nadziei na znalezienie domu. Było w niej jednak tyle ciepła i radości, że sam bym ją chętnie zaadoptował, jednak nie mogłem. Uwielbiałem dzieci, ale nie zniósłbym ich w moim domu na dłuższą metę. Dziewczynka już rzuciła mi się na szyję w mocnym uścisku. Również przytuliłem małą, czując przy tym po prostu zapach brudu. Okropność, takie dzieciństwo (a raczej już jego brak). Po przywitaniach Trudy zaprowadziła mnie do pokoju Amarell, młodszej od siebie dziewczynki. Tamta była w ciężkim stanie, więc obiecałem sobie zrobić wszystko by tylko poprawić jej humor. Zapukałem cicho i wszedłem z moją walizą do środka. Dziewczynce aż oczy błysnęły z zachwytu. Gwałtownie podniosła się na posłaniu, lecz powstrzymała ją od wstania jakaś kobieta, nieznana mi zupełnie. Nie była zakonnicą, więc pewnie pracowała tu ot tak, na wynajem. W sumie to i dobrze, przecież tu każda para rąk się przyda. Wziąłem z rogu trochę nadgryzione przez korniki krzesełko i, nie zważając na ryzyko pobrudzenia fraka, usiadłem tuż przy łóżku chorej. Uśmiechnąłem się zagadkowo, a potem szybko ją objąłem. Wtuliła się we mnie mocno, jednak potem puściła powolnie, ciekawa moich popisów. Zaśmiałem się, wyciągając przed siebie torbę.
- No dobrze, Amarell. Zobaczymy, co to wujek Seran dla ciebie przygotował...- uśmiechnąłem się, mrużąc oczy z zachwytem. Czułem się tak wspaniale i beztrosko, jakby przeniesiony znów w czasy dzieciństwa. Otworzyłem mój bagaż i podałem go dziewczynce by sobie coś wylosowała, jak to już miałem w zwyczaju. Miałem nadzieję, że wybierze sobie prezenty ciekawe, aby czasem nie czuła zawiedzenia. W takim celu ułożyłem najlepsze zabawki na samej górze pakunku i czekałem aż ta sobie coś wybierze. Dzieci, doprawdy cudne istoty.

<Eva? Nie mam weny. Kompletnie.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz