Ogniste pnącza
Dante gładził jej włosy w niemym roztargnieniu.
- Ciii już dobrze. Przecież Asmistus sobie poradzi, a ty nic nie mogłaś zrobić. To również moja wina. Gdybym był silniejszy... ochroniłbym cię. - wyszeptał.
- Ale...
- Chodź. Musimy iść. Nie wiadomo czy wszystko się jeszcze bardziej nie zawali.
- Co z Rakanothem... - w końcu wyszeptała.
- Z nim?! - wydawał się zdziwiony, że właśnie zapytała o demona. - Chyba żartujesz. Jeśli zginął, tym lepiej. Nie będę musiał sam go zabić.
Wydawała się jeszcze bardziej zdruzgotana niż przed chwilą. Dante nie czekając na reakcję chwycił jej dłoń i pociągnął w stronę jednego z korytarzy. Tylko Krigar zdawał się rozumieć o czym mówi. Jego zielone oczy wyrażały ból i współczucie. Gdy Dante nie widział podszedł ostrożnie do niej.
- Nie martw się na pewno sobie poradzi.
- Asmistus? - zapytała z nieodgadnioną miną.
- Rakanoth. Jest silny. Potrafi o siebie zadbać. - wyszeptał.
Po kilku krokach dotarli do kolejnego zwaliska głazów. Droga, przynajmniej w tej odnodze była zamknięta. Co gorsza duszące pyły i coraz mniej powietrza, wszystko utrudniały.
- Musimy znaleźć wyjście albo tu pomrzemy. - wychrypiał wojownik.
- Nie powinniśmy ich zostawić. - stwierdził nagle Krigar. - Asmistus nam pomógł, a my...
- I co być zrobił? Przekopywał kamienie aż do śmierci! - warknął białowłosy. - Pomyśl do diabła. Nie mamy takiej mocy. Albo poradzi sobie sam, albo zginie.
<Kath? :3 >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz