.

.
.
.

środa, 4 lutego 2015

Od Serana - Cd. Naix'a

Nagła skrucha chłopaka mnie ubawiła po stokroć, jednak śmiałem się gromko wyłącznie w myślach. Wielu zarzucało mi, że za dużo myślę, nie okalając tego słowami, dla wszystkich tak potrzebnymi. Ja się już przyzwyczaiłem do takich obrotów spraw, do normalnego trybu życia. Dla innych jednak pozostawałem zadufanym w sobie gburem, budzącym wiele kontrowersji w świecie zwyczajnych szarych osób. Przywykłem do wiecznej samotności, więc przeprowadzania dialogów przychodziło mi ze sporym trudem. Rzuciłem uważne spojrzenie mojemu... no właśnie, komu? On pewnie czuł się raczej jako więzień wielkiego i bezdusznego chłopa, niż jako towarzysz podróży goszczony przez swojego wybawcę. Schowałem w końcu skalpel, czując, że dłoń mi już zdrętwiała dostatecznie, by go do mnie nastawić z szacunkiem. Cofnąłem się do ściany naprzeciwko tego oto człowieka i przysiadłem niby to spokojnie. Nie spuszczałem z niego wzroku, czekając na jakiś podejrzliwy ruch. Taki jednak ku mojemu zasmuceniu nie nadszedł. Przynajmniej miałbym co robić, a tak tylko pozostawały mi w\dwie opcje: albo wyjąć kolejną rzecz z moich przepastnych kieszeni, albo odpowiedź na jego, zadane już tak dawno pytanie. Postawiłem najpierw na pierwszą opcję, bo jakoś nie wiedziałem do końca, jak mu odpowiedzieć. Nie wiedziałem dokładnie co miałem w każdym zakamarku moich ubrań, nie licząc powszechnie używanych przez mnie rzeczy (czyli broni na przykład). Tak też na podłodze znalazły się po kolei kości do gry, flakon z esencją waniliową, woreczek z mieszanką migdałów i rodzynek, kilka suchych osikowych liści, różnego rodzaju papierki, dwa małe patyczki, piękny pierścień z szmaragdem... Ogółem rzeczy było bardzo dużo. Po chwili już znudziło mi się bezcelowe wyciąganie części dobytku, którą akurat miałem przy sobie i wszystko ponownie trafiło na swoje miejsca. Tylko liście pokruszyłem w rękach na drobny proszek i chuchnąłem na niego, by rozproszył się po całej jaskini. W końcu znalazłem już na omacka figurkę mojego brata i mimowolnie wyjąłem ją z kieszeni. Zacząłem obracać ja w dłoniach z melancholią. Był to król, choć kulki symbolizujące kamienie szlachetne w jego koronie już dawno odpadły z biegiem czasu. Był wykonany z dobrego gatunku brzozowego drewna, więc odznaczał się pięknym, zdrowo kremowym kolorem. Gdy się tak na niego patrzyło dogłębnie można było zauważyć, że nie był wykonany przez profesjonalnego rzeźbiarza, a nawet nie przez człowieka dorosłego. Tak, to była ręka dziecka, jeszcze odrobinę obdarzona dziecięcym tłuszczykiem. Widać jednak było, że młodzik wykonał ją z mozołem, wkładając w to cały swój talent i pasję, chcąc uszczęśliwić tego, w którego ręce miała się figura dostać. A tym kimś byłem ja, kochany braciszek mojego drogiego Petera. Podarował mi ja w wieku lat pięciu, z nadzieją w oczach, żeby tylko mi się prezent spodobał. Sam miałem wtedy lat sześć, więc nic dziwnego, że ucieszyłem się jak głupi. Bawiliśmy się tymi figurami całe dnie, jeszcze nawet nie znając zasad gry. Gdybym wtedy wiedział, że zostało mu tylko głupie dziewięć lat życia na pewno spędziłbym z nim cały dany nam czas lepiej, przeprosił za każdą przebytą kłótnię. Tymczasem on zginął tak prędko. Pamiętałem ten dzień tak dobrze jakbym właśnie znalazł się znów w tym miejscu. Obudzony tym okropnym zaduchem wydobywającym się z korytarza przemierzyłem pół domu, aż do pokoju mojego drogiego brata. Kiedy tam dotarłem, wszystko już stało w płomieniach. Łącznie z moją opiekunką i nim. Nadal widziałem ten ból i przerażenie na jego twarzy. Mając 15 lat wiedziałem już, że go nie uratuję, prędzej sam się tam usmażę. Mogłem więc tylko bezsilnie patrzeć i krzyczeć do niego. Widzieć, jak powoli trawi go ogień, jak bezsilnie pada na ziemię, jak zamienia się w czarny kokon człowieka. Nie zasłużył sobie na taki koniec. Gdybym mógł cofnąć czas, skoczyłbym tam miedzy płomienie i przynajmniej zginął wraz z nim, ostatnim drogim mi człowiekiem na tym świecie do ostatnich chwil. Pomyśleć, że teraz ten czternastolatek kończyłby 26 lat przyprawiała mnie o dreszcze. Wiele razy myślałem nad tą sprawą. Miałem szansę coś poradzić. Ja jednak tam stałem i patrzyłem jak głupi. Fakt, spłonąłbym razem z nim, nie wyszedł z pokoju. Ale nie przeżywałbym mojego paskudnego życia, zakończyłbym to już wtedy. Tymczasem zrobiłem od tego czasu same złe rzeczy, wybrałem tylko złe ścieżki. Może i nie żyłem źle, nic mi nie brakowało... Ale czy mogłem porównać pieniądze do tych wszystkich uczuć i doznań jakie mógłbym przeżyć wraz z jakimiś dobrymi duszami? Nie wiedziałem, mówiąc szczerze. Nie miałem przyjaciół już od tak długiego czasu, że właściwie nie mogłem odpowiedzieć sobie prawidłowo na to pytanie. Poczułem, że w moim oku kręci się łza, która ne pewno popsułaby mi znacznie reputację. W takim przypadku udałem, że mierzwię sobie włosy, a następnie niezauważalnie otarłem ciepłą kroplę. Westchnąłem ciężko, wciąż mając przed oczami wizerunek mojego brata. Przeważnie był uśmiechnięty, odziedziczył blond włosy po matce. Tak jak ja miał heterochromię, tylko że on jedno oko miał o kolorze gęstej mgły, a drugie ciemno lazurowe. Odznaczały się więc one jeszcze bardziej niż u mnie, co czyniło go człowiekiem dość nietypowym z wyglądu. Mimo tego, zawsze się uśmiechał. Przynajmniej takim go zapamiętałem, oprócz obrazu umierającego. Wzdrygnąłem się i tym samym wyrwałem się z myśli. Przypominając sobie o istnieniu mężczyzny, który czekał na moją odpowiedź, nabrałem lekkich wyrzutów sumienia. Ciekawe ile tak czekał, bo aż musiałem sobie przypomnieć pytanie. Tak, chodziło o to, skąd się znamy. Musiałem chwilę pomyśleć nad odpowiedzią, jakbym nagle przez mają falę melancholii zapomniał o wszystkim innym.
- Spotkałem cię kilka razu na statku, rzuciłeś się w oczy. Widzisz, mam dość dobrą pamięć. Nie jestem jakimś kupcem, więc kupowałem tylko paczkę tych cygar, tak na dobre spróbowanie. Pewnie teraz siedzisz i czekasz, aż łaskawie cię ten psychopata wypuści, co? Chcesz już sobie iść zarobić ponownie na festynie, jak mniemam? Ze względu na to jednak, że wątpię iż tym razem trafisz na takiego wybawiciela przetrzymam cię tu aż do końca tego wydarzenia. Potem możesz już iść, nie jestem jakimś szalonym człowiekiem, który torturuje przechodniów po jaskiniach...- gdy wypowiedziałem pierwsze słowa ten obruszył się, jakby dziwiąc się, że w ogóle jeszcze do niego przemówiłem tego dnia. Dało mi to do zrozumienia, że rzeczywiście trochę zwlekałem z moją odpowiedzią. Nadrobiłem to wiec dość długim, jak na mnie oczywiście, zlepkiem słów. Tak bardzo chciałbym jakoś inaczej wyrazić moje intencje, nie używając do tego słów, ale wątpiłem, że ten oto młody człowiek potrafił czytać w myślach. Inaczej już dawno by mnie przechytrzył i biegł na powrót ulicami miasta. Tymczasem siedział tak, przeklinając w myślach swoje plany i to, że się ze mną dziś zderzył. Biorąc jednak pod uwagę, że inaczej byłby już zakuty w dyby na głównym placu, to wcale nie spadł z deszczu pod rynnę. Oczywiście, mogło się to dla niego skończyć o niebo lepiej, a nawet o takie dwa. Kto by w końcu wolał spędzać ze mną czas, gdy miał do wyboru wspaniałe festynowe widowisko? Oczywiście, że nikt by się na pierwszą opcję nie zdecydował, dałbym za to głowę. Przynajmniej tak sądziłem na tą chwilę i raczej moje zdanie nie miało podlegać zmianie w najbliższym czasie. Jakby na potwierdzenie tych słów pokręciłem z dezaprobatą dla siebie głową, czując jak ze spodni wypada mi jakiś mały przedmiot. Podniosłem go i ujrzałem kawałek dziwnego stopu metali, zresztą nieznanego mi pochodzenia. Rzuciłem nim od niechcenia o ścianę, a ten odbił się głucho niedaleko głowy mężczyzny. Nie chciałem go przestraszyć, ale wiedząc, jak z przestrachem podskoczył zacząłem się mimo mojej własnej woli serdecznie śmiać.

< Naix? Czego to ten Seran nie ma...>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz