.

.
.
.

wtorek, 6 stycznia 2015

Od Judith

Przygryzłam wystawiony język, aby się nie rozpraszać. Teraz czekało mnie najtrudniejsze. Musiałam wkomponować i zamontować, a następnie podłączyć do czegoś, co zastępowało nerwy. Miałam do dyspozycji tylko lewą rękę, co znacznie utrudniało sprawę. Z dokładnością setnych milimetra umieszczałam wynalazek w leżącej na blacie biurka ręce. Przyłożyłam mały śrubokręt. Nagle błysnęło z cichym zgrzytem.
-Cholera...- Puściłam pod nosem jeszcze kilka przekleństw. Nie byłam pewna czy wszystko było dobrze. A tępy ból narastał, rozpraszając mnie. Przyjrzałam się jeszcze raz wszelkim trybikom zamieszczonym w skomplikowanym mechanizmie. Wyglądało porządnie. Dokręciłam jeszcze tu i ówdzie by nie rozpadło się od wstrząsów. Gdy już stwierdziłam, że wszystko gra nałożyłam na szkielet płyty z specjalnego stopu metali. Taka ręka była praktycznie, nie do zarżnięcia. Mogłam nią ścinać drzewa, a nawet kruszyć skałę. Podłączyłam ją do przedramienia gdy już na stale zainstalowałam najważniejsze elementy łączące mechanizm z nerwami w ciele. Jęknęłam cicho, podłączanie tego zawsze było niewyobrażalnie bolesne. Poruszyłam nią w wszelaki możliwy sposób, następnie, sprawdziłam każdy ukryty w niej, dodatkowy mechanizm. Wszystko grało idealnie. Na końcu uruchomiłam nowo zamontowaną zabawkę. Uśmiechnęłam się pod nosem widząc jak wszystko pięknie gra. Wstałam przeciągając się. Nawet nie wiem jak długo siedziałam w pełnym skupieniu nad tym projektem. Podeszłam do misternie rzeźbionej skrzyni na stołku obok łóżka. Odgoniłam ręką stojącą na niej sowę. Ta trzepocąc skrzydłami cofnęła się i patrzyła mi przez ramię. Otwierając wieko zrzuciłam na ziemię całe masy papirusów, ubrań, pomniejszych urządzeń i tym podobnych. Rozsypało się to po podłodze, ale nie przejęło mnie to nazbyt. I tak panował w izdebce bałagan. W skrzyni leżało całe mnóstwo idealnie poukładanych fiolek. Chwyciłam kilka, a gdy spostrzegłam, że są puste zaczęłam nerwowo przeszukiwać każdą z nich. Zabluzgałam wściekle trzaskając wiekiem. Usiadłam na skrzyni łapiąc się za sztuczną rękę. Ból z każdą chwila narastał. Mówi się, iż bóle fantomowe, związane z utratą kończyny ustają. Niestety... mnie to nie dotyczyło. Możliwe że przez działanie kamienia. No nic. Musiałam iść do miasteczka po potrzebne mi produkty, mikstura uśmierzająca ból sama się nie zrobi. Naciągnęłam na mechaniczne ramię długą rękawiczkę z materiału który miał imitować skórę. Robił to dość nieudolnie, więc dodatkowo założyłam skórzane rękawki.
-Hej! Idziesz?- Zawołałam do ptaka, ten podleciał do mnie przysiadając mi na ramieniu. Spojrzałam nieufnie na jej rogi, ale jak na razie nie sprawiały zagrożenia. Wyszłam trzaskając drzwiami. Do zielarza w miasteczku nie miałam daleko. Jednak w takim stanie droga ta sprawiała problem. Obraz robił się lekko niewyraźny, tak że musiałam mrużyć oczy. Oddech się spłycił i czułam jak na skroniach pojawiają się kropelki potu. Wyglądałam pewnie jak ciężko chora i nie lepiej się czułam. Ból stawał się niedozniesienia. Gdy byłam już niedaleko stwierdziłam, że kupię prócz składników, cokolwiek, by choć na chwilę zagłuszyć ból. Już dotykałam klamki gdy ktoś na mnie wpadł z pełnym impetem, przewracając mnie. Gdy upadałam sowa wzbiła się do lotu i zakołowała w powietrzu.
-Patrz jak leziesz kmieciu!- Warknęłam dysząc ciężko. Nieznajomy pochylił się nade mną. -I czego ślepia wytrzeszczasz? Mówi się coś! Ty chędożony...- Burknęłam wstając. Nogi miałam jak z waty. Jeśli zaraz nie wezmę czegoś na uśmierzenie tego piekielnego bólu to zwariuję.

<Ktosiu?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz