Galopowałam na Lancelocie, który cwałował ile sił w racicach. Za mną szybkim sprintem leciał jakiś facet, którego skojarzyłam z obozowiska. Miał moją broń – łuk, sztylet i miecz. Zawróciłam jelenia i stanęłam naprzeciw niebezpieczeństwu. Zeskoczyłam na ziemię i spojrzałam pogardliwie na przeciwnika, który napiął cięciwę z ciemną strzałą. Nie wiedział, że elfie łuki są wykonane ze specjalnego pamiętliwego drewna. Nie wystrzelą pod żadnym innym człowiekiem chyba, że właściciel na to pozwoli. Tak, więc nie miałam się, czego bać. Bardziej obawiałabym się miecza. Rabuś wystrzelił strzałę, która pomknęła prosto w korony drzew. Mężczyzna skrzywił się nieznacznie i wtedy zza krzaków wyskoczył Ifrys na swoim rumaku. Walnął w przeciwnika konarem w łeb, a ja wykorzystując okazję zabrałam swoją broń.
- Lepiej się zwijać. – powiedziałam w biegu. Galopowaliśmy obok siebie wychodząc powoli na rozległe łąki spowite złotym blaskiem. W oddali błyszczała tafla jeziora. Zwolniliśmy do kłusa, a ja spytałam:
- Podjedziemy?
- Dobry pomysł. – odrzekł lakonicznie. Cwałem podjechałam do brzegu i wjechałam do jeziora. Lancelot bawił się pośród delikatnych fal. Wyprowadziłam go na brzeg i rozsiodłałam. Potem patrząc na radosne zwierzęta rozpryskujące wokół siebie wodę usiadłam obok Ifrysa.
- To, co? Teraz chyba moja kolej podziękować? – uśmiechnęłam się do niego.
(Ifrys?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz