Leo Valdez nigdy nie lubił spacerów.
Na dobrą sprawę nie był wcale pewien, co jest takiego odstręczającego w wizji włóczenia się bez celu, ale jedno wiedział na pewno – piechur był z niego marny. Tym bardziej na długich dystansach.
Skórzany pasek torby coraz mocniej wpijał mu się w bark i Leo musiał na chwilę przystanąć, żeby przełożyć ją na drugie ramię. Sama torba nie należała do dużych – ot, trochę większy chlebak – ale wypchana po brzegi wszelkiej maści sprężynkami, trybikami, śrubkami, zaworami, drucikami, kawałkami metalu i na wpół złożonymi mechanizmami (słowem: wszystkim, co było Leonowi niezbędne do przeżycia w niemal takim samym stopniu jak powietrze) ciążyła mu coraz bardziej, a nawet z każdą kolejną minutą zdawała się przybierać na wadze.
Leo po raz chyba setny tego dnia pożałował, że nie miał czegoś, co poniosłoby torbę za niego.
Prawda była taka, że Leo zwyczajnie nie miał pieniędzy. Parę groszy, które zostało mu po kilkutygodniowej wędrówce, nie wystarczyłoby na najsłabszego muła nawet gdyby nie wydał wszystkiego na piękny zestaw przekładni zębatych, który znalazł u kowala w niedużej wiosce na granicy Fomhuir, a który teraz spoczywał bezpiecznie w jego kieszeni. Ale wydał. I mimo kunsztu, z jakim wykonane zostały nabyte koła zębate, zaczynał żałować tego zakupu.
Marsz przez puszczę zaczynał naprawdę nadwyrężać Leonowe pokłady energii, a z kolei brak zwyczajowej energii, zapału i ogólnych chęci do życia zaczynał nadwyrężać jego cierpliwość. Chłopaka ogarnęło poczucie irytacji, a fakt, że nie ma na co zwrócić swój rosnący gniew, irytował go jeszcze bardziej. W pewnym momencie nawet przyłapał się na mruczeniu obraźliwych uwag pod adresem otaczającego go lasu.
Tak, to wszystko była wina lasu. Był zbyt duży i ciągnął się za daleko we wszystkie możliwe strony. I na pewno robił to Leonowi na przekór! Chciał go tylko jeszcze bardziej zdenerwować.
Valdez doszedł właśnie do wniosku, że szczerze nienawidzi wszystkich rosnących na tym świecie drzew i krzewów, kiedy trafił na niedużą polankę. Z westchnieniem ulgi rzucił torbę na ziemię i usiadł, opierając się plecami o chropowatą korę pnia. To był dobry moment na odpoczynek.
Pół godziny później Leo leżał rozciągnięty w bujnej, zielonej trawie, bawiąc się paroma trybikami. Na ziemi obok leżało parę obgryzionych kostek, pozostałości po wydobytych z czeluści pasa z narzędziami resztkach pieczonego kurczaka z poprzedniego wieczoru. Nieduże ognisko paliło się cicho w wykopanym naprędce płytkim dołku.
Leo lubił nic nie robić. Fakt, był z natury nadpobudliwy, ale czasami po prostu nic mu się nie chciało. Były chwile, takie jak ta, kiedy wszystko, na co miał ochotę, to położyć się i bawić w składanie i rozkładanie nieskomplikowanego mechanizmu własnej roboty. Ten moment wydawał mu się idealny. Spełnienie marzeń młodego mechanika.
Sielanka nie trwała długo. Wśród pni drzew po drugiej stronie polanki coś błysnęło. Raz, drugi, aż w końcu Leo nie mógł już ignorować odbłysku, który kłuł go w oczy. Zaciekawiony, zerwał się z ziemi, wpychając trzymane kółka zębate do kieszeni, porwał z ziemi torbę, przydeptał dogasające ognisko i popędził w stronę błysku.
Drzewa otoczyły go zielonym kokonem, zaraz jednak rozstąpiły się i Valdez musiał ostro wyhamować. Stał na brzegu czegoś, co wyglądało jak ogromna dziura w ziemi wypełniona do trzech czwartych wodą – choć tych trzech czwartych nie był do końca pewien, nie widział dna. Nad powierzchnią wody, dokładnie naprzeciw niego, w kamiennej ścianie niecki ział otwór, niczym szeroko otwarte usta gotowe połknąć go jeśli tylko odważy się zbliżyć. A w samym środku…
Leo wydał z siebie okrzyk radości, ruszając wzdłuż brzegu niecki. Starał się za wszelką cenę nie stracić z oczu dziwnego błysku, jaśniejącego w samym środku otworu, który, jak się domyślał, był wejściem do pieczary. Znalazłszy się dokładnie nad nim opadł na kolana i wychylił tak mocno, że prawie spadł. Niewiele udało mu się zobaczyć, więc po chwili zastanowienia wyciągnął z torby długą na jakieś piętnaście metrów linę. Jednym jej końcem owinął pień najbliższego drzewa, drugim obwiązał się w pasie. Zostawiwszy torbę ze swymi cennymi przedmiotami pod krzewem, stanął na samym brzegu, tyłem do jeziora, i upewniwszy się, że lina wytrzyma, zaczął powoli opuszczać się w dół.
Wejście do groty okazało się znajdować się niżej niż początkowo sądził Valdez. Chłopak zbeształ się w duchu za swój pośpiech i błędy w obliczeniach, ale wyglądało na to, że liny powinno wystarczyć. Parę razy osunęła mu się stopa, ale w końcu stanął twardo w mroku jaskini. Wyciągnął z jednej z licznych kieszonek swojego paska na narzędzia szklaną bańkę – wynalazek własnej roboty – i mocno nią potrząsnął. Płyn, którym wypełnione było naczynko, niemal natychmiast zaczął świecić, zalewając wnętrze pieczary jasnoniebieskim, nieco upiornym światłem. Leo wyciągnął przed siebie rękę z bańką i ruszył przed siebie.
Jaskinia była większa, niż przewidywał. Minął co najmniej kwadrans, zanim Leon natknął się na to, czego szukał. W głębi groty, w jednej z mniejszych pieczar, z których się składała, znalazł prawdziwy skarb. Stosy złotych monet i szlachetnych kamieni sięgały niemal sufitu. Pod jedną ze ścian zauważył kolekcję bogato zdobionych zbroi, pod inną leżała pokaźna kupka srebrnych talerzy i pucharów. Chłopak gwizdnął z podziwem.
- Ktokolwiek tu kiedyś mieszkał, musiał mieć szmalu jak lodu – mruknął pod nosem. Jego uwagę przyciągnął leżący opodal ogromny metalowy żuk o spiżowych skrzydłach, połyskujących w świetle jego szklanej bańki. Przedmiot wydawał z siebie ciche szczęknięcia i pomruki pracujących trybików. Leon rzucił się w jego stronę z okrzykiem zachwytu i porwał go z ziemi.
- A więc to tak świeciło! – wykrzyknął, oglądając żuka ze wszystkich stron z dziecięcą fascynacją. – Jest piękny! Błyszczący, wypucowany, ani jednej ryski… cudowny! W środku musi być ukryty jakiś mechanizm. Może gdyby udało mi się go otworzyć…
Ogłuszający ryk i łopot skrzydeł, które nagle doszły jego uszu od strony wejścia do groty sprawiły, że Leo podskoczył na metr w górę, w przerażeniu przyciskając mechanicznego żuka do piersi, jakby chciał się nim obronić przed niebezpieczeństwem. Lub obronić jego.
- No pięknie – pisnął sam do siebie, wycofując się tyłem za najbliższy stalagmit. – No to po mnie. Brawo, Valdez, zachciało ci się bawić w grotołaza. A teraz skończysz jako smocza przystawka.
<Mata, skarbie, tylko nie zabieraj mu zabawki. XD>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz