.

.
.
.

wtorek, 18 listopada 2014

Od Leo

Matafleur zachwiała się w powietrzu po raz kolejny, a Leo prawie ześlizgnął się z jej grzbietu. W ostatniej chwili udało mu się przytrzymać jednego z jej kolców i uniknąć upadku. Nie musiał nawet patrzeć w dół, żeby stwierdzić, że na pewno nie chciałby go uniknąć. Przywarł jeszcze mocniej do smoczej szyi, kiedy kolejny silny podmuch niemal zrzucił go dwieście metrów w dół, zacisnął powieki i zaczął modlić się do wszystkich znanych sobie bogów, żeby ta wycieczka wreszcie się skończyła.
Dzień był szary i ponury, a Matafleur ciężko było wyciągnąć z rana z jaskini, ale po kilkakrotnym zrobieniu miny zbitego szczeniaka i złożeniu solennej obietnicy kupienia tylu smażonych ryb, ile zmieści w torbie, Valdez wreszcie zdołał nakłonić smoczycę do służenia mu za środek transportu. Czego pożałował niemal od razu – dzień okazał się wyjątkowo wietrzny i już po kilku minutach lotu Leo parę razy był bliski spadnięcia, a do tego trząsł się jak osika w swojej cienkiej, lnianej koszuli. W duchu przeklinał sam siebie, że nawet nie pomyślał o wzięciu czegoś cieplejszego, choćby tamtego połatanego, przetartego w kilku miejscach płaszcza. Ale płaszcz leżał rzucony w kąt za łóżkiem, a Leo zamarzał na kość.
W oddali drzewa ustąpiły majaczącym obiecująco zabudowaniom miasta. Valdez odetchnął z ulgą, czując, że za chwilę odpadną mu palce – na równi od kurczowego zaciskania ich wokół kolców na grzbiecie smoczych i nieznośnego zimna, które musiały znosić. Zmusił się do rozprostowania ich i poklepał Matafleur po szyi, jakby była koniem.
- Możesz mnie zsadzić na jakiejś polanie. – zakomenderował, starając się przekrzyczeć szum powietrza wywoływany miarowymi ruchami smoczych skrzydeł. – Przejdę się. Byle nie za blisko, jeszcze by cię ktoś zestrzelił.
Smoczyca wydała z siebie głośny, pełen niezadowolenia pomruk, który jasno dawał do zrozumienia, że nie uważa, by grupka wieśniaków stanowiła dla niej specjalnie duże zagrożenie, ale zniżyła lot, a po chwili wylądowała na jednej z łąk, na tyle daleko od zabudowań, by nikt nie zwrócił na nią większej uwagi. Podmuch poderwał z ziemi pył i Leo ześlizgnął się z łuskowatego grzbietu, kichając i trąc podrażnione oczy. Poprawił pustą torbę przewieszoną przez ramię, po czym, nie tracąc cennego czasu na pożegnania, ruszył pędem w stronę miasta.
- Dzięki! – rzucił przez ramię, posyłając Płomiennej szeroki uśmiech i machając do niej w biegu. – Pamiętaj, o ósmej! Do zobaczenia!
Matafleur być może coś odpowiedziała, ale Leo już nie zwracał na nią uwagi. Jego myśli pogalopowały w stronę przekładni, trybików, przekładni i łożysk, które na pewno znajdzie u tutejszego kowala. Zerknął na zegarek na przegubie, kolejny wynalazek własnej produkcji – płaską tarczę z wyrzeźbionymi na niej liczbami i symbolami układającymi się w trzy nachodzące na siebie okręgi, z których każdy był zaopatrzony w trzy cienkie wskazówki różnej długości i pokazywał inne parametry. Dochodziła dziesiąta, co oznaczało, że miał przed sobą cały dzień buszowania na interesujących go kramach. Na samą myśl o materiałach, które może na nich znaleźć, chciało mu się skakać i śpiewać ze szczęścia.
Do miasta wkroczył zziajany i czerwony na twarzy po kilkunastominutowym szaleńczym biegu, ale zadowolony z siebie jak nigdy. Do ósmej miał niecałe dziesięć godzin, ale wiedział, że jeśli kupi parę nadprogramowych smażonych ryb, Matafleur wybaczy mu planowane godzinne spóźnienie. Miał tylko nadzieję, że Płomienna poradzi sobie z zegarkiem, który jej zostawił. Mechanizm był taki sam jak ten, który miał sam Valdez, i także był jego dziełem, czyli musiał działać perfekcyjnie, chłopak obawiał się jednak nieco, że sama Płomienna jest już mniej perfekcyjna. Szczególnie jeśli chodzi o obsługę jego wynalazków.
Ale przecież wszystko jej wyjaśnił – trzy razy – więc powinno pójść dobrze, prawda?
Nie minęło dziesięć minut, a Leo już w najlepsze myszkował w kuźni, nie zwracając uwagi na zaskoczone i pełne zgorszenia spojrzenia kowali. Najwyraźniej wypchany złotymi monetami (pożyczonymi od Matafleur swoją drogą) mieszek, pobrzękujący u jego paska, skutecznie powstrzymywał ich przed wygłaszaniem złośliwych komentarzy. Lub wyrzuceniem Leona na zbity pysk zanim zdążył znaleźć coś godnego jego uwagi.
Ze stosu metalowych części Leo wygrzebał właśnie pół tuzina spiżowych spiralek do czyszczenia fajki, które po przetopieniu idealnie nadawałyby się na poszycie jego najnowszego projektu, kiedy z ulicy dały się słyszeć okrzyki. Chłopak zbliżył się do drzwi, odruchowo przyciskając swoją zdobycz do piersi –zawsze tak robił z nowym znaleziskiem i przyszłym cudem techniki – i wyjrzał na zewnątrz. Po czym niemal natychmiast cofnął się z powrotem w głąb budynku. Gardło ścisnęło mu się z nerwów, a w żołądku ni stąd ni zowąd pojawiła się wielka, ciężka bryła lodu. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Prawdę mówiąc, przeszło mu przez myśl, żeby wskoczyć do pieca i schować się w nim dopóki członkowie Bractwa Światła nie znikną za rogiem. A razem z nimi tak świetnie znana mu dziewczyna.
Co ona tu robi?, kołatało mu się po głowie, kiedy rozglądał się w popłochu, szukając kryjówki. A kiedy nic nie znalazł, uznał, że najlepszym wyjściem z sytuacji będzie po prostu zachowywać się naturalnie. Jak gdyby nigdy nic podszedł do ubrudzonej popiołem i smarem lady i delikatnie położywszy na niej znaleziony tuzin spiralek, odliczył odpowiednią sumę w złocie. Wciąż z napięciem nasłuchiwał zbliżających się odgłosów końskich kopyt na bruku. 
Młody kowal zgarnął złoto z lady i wrzucił je do skórzanego woreczka, po czym utkwił przeszywające spojrzenie w chłopaku, pakującym powoli swój łup do torby. Stukot kopyt zaczynał się oddalać. Valdez w duchu westchnął z ulgą.
Aż tu nagle…
- Leo?
Leo podskoczył, czując, jak serce podjeżdża mu do gardła. Powoli odwrócił się w stronę stojącej w progu Calipso i zmusił do uśmiechu, chociaż w rzeczywistości miał ochotę uciec jak najdalej. Nie był przygotowany na to spotkanie. Nie był przygotowany na rozdrapywanie starych ran, wyciągnięcie uczuć, które żywił do tej dziewczyny, z najciemniejszych zakamarków świadomości z powrotem na powierzchnię.
- Hej – wydukał, nagle zdając sobie sprawę, że musi wyglądać co najmniej niechlujnie z nosem czarnym od sadzy i smarem rozmazanym na policzku. Spuścił wzrok, czując, że się czerwieni, i zaczął bawić się trzymaną w rękach zmatowiałą spiralką. – Co tu robisz? Nie powinnaś być... ten... gdzie indziej?


<Cal? Let the TruLoff begin!>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz